Czy Leopold Tyrmand znał powstałą dekadę przed napisaniem “Złego” komiksową opowieść o Batmanie? Jako miłośnik kultury amerykańskiej - mógł. Jeśli nie, stworzył polską polską opowieść o superbohaterze. Ludzie nazywali go Zły.
“Zły” jest przede wszystkim powieścią o Warszawie lat pięćdziesiątych, dziesięć lat po drugiej wojnie światowej. Wypchane po brzegi, a nawet poza nie, warszawskie tramwaje budziły w instynkty drapieżcy. Warszawiacy walczyli w nich o każdy kawałek podłogi. Zachowywali czujność, by współpasażer nie zgruchotał im łokciem wątroby, a kieszonkowiec - życia po wypłacie. Z drugiej zaś strony altruizm też się zdarzał: wisząc na zewnętrznym stopniu pasażerowie jechali, trzymając się płaszcza sąsiada. Tyrmand przeskakuje z tramwaju do trolejbusu, stamtąd do kawiarni, restauracji, spelun, skwerów, bazarów. Przechadzamy się po nowych ulicach i resztkach ruin. Obracamy oczami dookoła głowy, by nie dostać nożem w brzuch na Czerniakowie lub Siekierkach. Aż mi się tęskni do restauracji “Lotos” przy Belwederskiej. Jej peerelowski wystrój byłby znakomitą scenografią do niektórych kadrów ze “Złego”, gdyby film w końcu doszedł do skutku. O tym słowo na końcu tekstu.
Tyrmand tak ostentacyjnie nie mieszał polityki ze swoją opowieścią, że ta nieobecność aż boli. Ale może dzięki temu książka mogła się w ogóle ukazać. Powszechnie znana propaganda sojuszu robotniczo-chłopskiego rozbrzmiewająca z megafonów przystrojonych czerwonymi chorągiewkami ostro zderza się z życiem warszawskiej ulicy pana Leopolda: bójki, okaleczenia, chuligaństwo idą w parze z romansem, miłością, tęsknotą - żeby raz w roku dostać pomarańcze. Życie fryzjerów i redaktorów. Kioskarzy i kierowców autobusów. Lekarzy i prywatnej inicjatywy. Wątki poboczne zasila pierwszoplanowa rywalizacja między “Złym” a Filipem Merynosem, mózgiem i szefem warszawskiego gangu.
Twórca “Złego” nie jest wybitnym psychologiem w rozumieniu freudowskim. Bohaterowie nie odznaczają się skomplikowaną a wyrafinowaną osobowością, za którą kryją się traumy dzieciństwa i zasieki chrześcijaństwa. Autor “Złego” umie obserwować ludzi, słuchać, a rzecz przelać na karty powieści.
Bandziory socrealizmu raźno garnęli się do każdego okrucieństwa. Kopnięcie kobiety w brzuch stoi w hierarchii rozrywek na równi z dzisiejszą wizytą w McDonald’s. Natomiast kultury słowa im nie można odmówić. Robią za panienki z dobrego domu w porównaniu do Daro ze “Ślepnąc od świateł” Jakuba Żulczyka. Nie rzucają mięsem, stojąc do kasy w pedeciaku.
Żulczyk wymiotuje Warszawą, Tyrmand - przytula miasto. Moje miasto, a w nim. Żulczyk w “Ślepnąć…” nie lubi ludzi, Tyrmand - brakuje tylko, by wszyscy na koniec zatańczyli poloneza.
Ale to może w filmie. Najbliżej nakręcenia był Xawery Żuławski, ale ponoć syn Tyrmanda, Matthew, nie zaakceptował scenariusza.
Nie sprawdzimy więc, czy wielowątkowa opowieść filmowa o kelnerkach, dziennikarzach i handlarkach z Różyckiego równie pięknie pokaże Warszawę, jak ona swych bohaterów. Stolica bez nich nie istnieje, oni bez niej - też.
I to jest największa siła tej powieści. Przesiąknięta Syrenką od płetw do głów.
Daję cztery plus w sześciostopniowej skali.
„Zły”, Leopold Tyrmand, , Wydawnictwo MG, 2015
Recenzja: Jarosław Pałyska